MKTG SR - pasek na kartach artykułów

BIZNES NA JEDZENIU - Naleśnik jak księżyc

Lucyna Tataruch
Tomasz Czachorowski
Gastronomii nie da się pilnować na odległość. Przy sieci restauracji można zbudować sobie jakąś strukturę managementu, ale przy mniejszej liczbie nie ma to sensu - mówi Jakub Maciejak, współwłaściciel bydgoskiej naleśnikarni The Moon, w rozmowie z Lucyną Tataruch

Po Bydgoszczy krąży plotka, że kilka lat temu pracownicy Manekina zwolnili się i otworzyli naleśnikarnię Moon. To prawda?
O... (śmiech). Tak jak zawsze się mówi, że w każdej plotce jest jakieś ziarno prawdy, tak w tej nie ma nawet ziarna. Nikt z nas nigdy nie pracował w Manekinie. Nasza trójka poznała się przy okazji innych biznesowych działań, jakieś siedem lat temu.

To były działania związane z gastronomią?
Tak, każdy z nas miał z nią wcześniej jakiś związek. Moi wspólnicy pracowali w branży marketingowej i jednocześnie prowadzili restaurację. Ja z kolei miałem za sobą współpracę z jedną z sieci pizzerii oraz prowadziłem kawiarnię w galerii handlowej. Nasza spółka narodziła się w momencie, gdy zacząłem szukać możliwości jej przerobienia. Po roku funkcjonowania zauważyłem, że tego typu kawiarnia - z dużym wyborem kawy, ale bez deserów i innych klasycznych propozycji - nie zdaje aż tak egzaminu w klasycznym food courcie. Teraz moda na różnego rodzaju kawy ma się już dobrze, ale wtedy - przed 2009 rokiem - było to trochę przestrzelone. I tak się zaczęła przygoda z Moonem. Spotkaliśmy się, mieliśmy podobne pomysły na ten lokal i zdecydowaliśmy się na wspólne poprowadzenie naleśnikarni.

To był wrzesień 2009 roku. Nie obawiali się Państwo konkurencji na lokalnym rynku?
Na pewno w jakimś stopniu dostrzegaliśmy sukces takich miejsc jak Manekin, ale nie baliśmy się tego, ani się tym za bardzo nie sugerowaliśmy. Lokal w galerii handlowej jest czymś zupełnie innym niż tak zwany street. W tym samym czasie prowadziłem również kawiarnię w Zielonej Górze i tam też otworzyliśmy naleśnikarnię. Mniej więcej do 2010 roku funkcjonowały dwa Moony - jeden tutaj, drugi tam.

W Zielonej Górze nie udało się przetrwać?
Udałoby się, bo zielonogórski Moon całkiem nieźle się przyjął. To był ładny lokal, dużo większy niż ten bydgoski. Ale prowadzenie go wiązało się z licznymi wyjazdami, z doglądaniem wszystkiego osobiście. Gastronomii nie da się pilnować na odległość, szczególnie, gdy dotyczy to nie 10 czy 15 lokali, ale dwóch. Przy sieci restauracji można zbudować sobie jakąś strukturę zarządzania, zespół kierowników, ale przy mniejszej liczbie nie ma to sensu. Musieliśmy więc wielu rzeczy pilnować sami. To było dla nas duże obciążenie. Na dodatek równolegle wszystkim nam powiększyły się rodziny. Zrezygnowaliśmy więc z Zielonej Góry, sprzedaliśmy tamten lokal.

Myśleli Państwo kiedyś o tym, by rozszerzyć sieć Moona na zasadach franczyzy?
Dostajemy takie zapytania. Te historie się bardzo różnie kończyły. Niektórzy przychodzili na spotkanie nie zdając sobie sprawy z tego, z jakimi kosztami będzie wiązało się zbudowanie takiej restauracji i na jakich zasadach będzie to funkcjonowało - takim osobom to my dziękowaliśmy. Ale bywało i tak, że faktycznie byliśmy już gotowi na taką współpracę, widzieliśmy, że te zainteresowane osoby mogłaby poprowadzić restaurację na zasadach franczyzy - w różnych miastach, czy to w Warszawie czy Płocku - ale nie pozwalały na to na przykład warunki najmu lokalu. Te pomysły póki co rozbijały się o różne trudności, ale nie wykluczamy takich możliwości w przyszłości. Na razie jednak mogę z pełnym przekonaniem powiedzieć, że będziemy koncentrować się na tym, co dzieje się u nas w regionie.

A dzieje się dużo. Prawie że równolegle otworzyli Państwo w Bydgoszczy dwie kolejne naleśnikarnie - w Zielonych Arkadach i na ulicy Jatki.
Tak, w ciągu ostatnich czterech miesięcy rozrośliśmy się o 200 procent i dla nas to jest ogromny skok. Musimy więc opanować obecną sytuację. Oczywiście chcemy to zrobić porządnie, więc to też wymaga czasu.

O ile lokal w Zielonych Arkadach można porównać do tego w Focusie, o tyle specyfika ulicy Jatki jest już zupełnie inna. Nie obawiali się Państwo nowego terytorium poza galerią?
Nie, na Jatkach chcieliśmy być od początku, jednak inwestor w pierwszej kolejności zdecydował się na inne koncepcje biznesowe. Czas pokazał, że lokal handlowy, który znajdował się tu wcześniej, nie zgrał się z całą ideą ulicy. Informację o tym, że się zamyka, zauważyliśmy przypadkiem. I wtedy zapaliła się nam lampka, że może jednak warto jeszcze raz spróbować. Za drugim razem nasza oferta spotkała się już w połowie drogi z doświadczeniem wynajmującego. Wszyscy zauważyliśmy, że brakuje tu jakiegoś dopełnienia do ofert restauracji z wysokiej półki cenowej. Wiadomo, że nie zamierzaliśmy tym samym konkurować z najlepszymi kucharzami w mieście. Chcieliśmy zaproponować coś innego - przepływowe miejsce, zaprojektowane specjalnie z myślą o tej ulicy, z daniami znanymi naszym klientom, ale w odświeżonej formie. To daje większą różnorodność na tej ulicy.

Podstawą menu niezmiennie są naleśniki. To właśnie od nich pochodzi nazwa restauracji...
Księżyc w pełni podobny jest do naleśnika. Tak skojarzyło nam się siedem lat temu i tak też zostaje do dziś.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!