Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Kontrakt na lepsze życie

Krzysztof Błażejewski
Krzysztof Błażejewski
Libia i Irak - w latach 70. i 80. XX wieku o wyjeździe do tych dwóch rządzonych przez dyktatorów krajów arabskich marzyły tysiące Polaków. Pracowali w upale, cierpliwie znosili uciążliwości wiatru pustynnego zwanego gibli, bo do Polski wracali z dolarami w kieszeni.

Libia i Irak - w latach 70. i 80. XX wieku o wyjeździe do tych dwóch rządzonych przez dyktatorów krajów arabskich marzyły tysiące Polaków. Pracowali w upale, cierpliwie znosili uciążliwości wiatru pustynnego zwanego gibli, bo do Polski wracali z dolarami w kieszeni.

<!** Image 2 align=right alt="Image 150869" sub="Polscy pracownicy w krajach arabskich
z reguły mieszkali we własnych, izolowanych bazach. Dlatego na początku pobytu z ciekawością w weekendy odwiedzali pobliskie miasta i podglądali tamtejsze życie, tak bardzo różniące się od tego, do którego przywykli. / Zdjęcia: Archiwum">Szacunki mówią o ponad stu, a nawet dwustu tysiącach Polaków, którzy w końcowym okresie PRL wyjechali do pracy na zagraniczne kontrakty. Głównie do państw arabskich: Libii i Iraku. Budowali drogi, autostrady, mosty, cukrownie, elektrownie, farmy. Pracowali w szpitalach jako lekarze i pielęgniarki, w biurach projektów jako geodeci. By wyjechać, musieli nieźle się natrudzić - pod stołem przekazywano łapówki, a przede wszystkim uruchamiano znajomości i tzw. kontakty. Powód był prosty - za tę pracę płacono dolarami.

<!** reklama>Każdy, kto wracał, mógł czuć się krezusem. I to raczej nie za sprawą wielkości posiadanej kwoty na specjalnym koncie, ale dzięki możliwości kupowania za dolary w sklepach „Peweksu”. I to nie produktów zachodnich, ale naszych, krajowych, tyle że bez kolejek. Jednym z synonimów gospodarki socjalistycznej był bowiem permanentny brak poszukiwanych towarów w sklepach. Na małego fiata w normalnej sprzedaży trzeba było czekać latami. Na mieszkanie - o wiele dłużej. Tymczasem w „Peweksie” za dolary można było nabywać bez kolejek fiaty zarówno 125p jak i 126p, polonezy, zastawy, nawet... radzieckie łady, natomiast w firmie „Locum” - mieszkania własnościowe praktycznie od ręki.

<!** Image 3 align=left alt="Image 150869" sub="Na budowach zapór wodnych, niesłychanie ważnych w krajach o pustynnym klimacie, pracowały tysiące zagranicznych specjalistów, w tym liczne grupy Polaków, ale główną siłą roboczą byli miejscowi Arabowie">Z punktu widzenia ekonomicznego było to absurdalne pod każdym względem. Zamiast rozwijać produkcję w Polsce i eksportować gotowe wyroby, budowano za granicą fabryki i eksportowano pracę. Gospodarce PRL tak dalece dokuczał jednak brak dewiz, że dla ich zdobycia rząd gotów był niemal na wszystko. Przy okazji korzystały z tego tysiące polskich rodzin. Jak to robiły?

Wybieram Libię

- Miałem szczęście - szczerze przyznaje Jerzy Szczepański z Bydgoszczy. - Po maturze w technikum mechanicznym i wojsku, wybierając zakład pracy (a wówczas rzeczywiście można było sobie wybierać), starałem się trafić do takiego, z którego będę mógł pojechać na zagraniczny kontrakt. Znajomi zapewniali mnie, że taką szansę mają elektrycy zatrudnieni w „Makrum”. Podjąłem tam pracę i po dwóch latach zakwalifikowany zostałem do ekipy, która miała jechać do Iraku, a konkretnie do Basry, gdzie „Budimex” budował wielką tamę.

Ryszard Nowak skończył w Toruniu ogólniak. Po służbie wojskowej i on rozglądał się za pracą za granicą. Nie miał jednak do tego kwalifikacji. Na szczęście, zdobycie ich w latach 70. ubiegłego stulecia nie było trudne.

<!** Image 4 align=right alt="Image 150869" sub="Wielki plac pełen ciężkiego sprzętu w środku pustyni - początek kolejnego odcinka autostrady">- Postarałem się w kadrach o zgodę na dalsze kształcenie - wspomina Ryszard Nowak. - Dowiedziałem się, jakie zawody są najbardziej potrzebne, żeby wyjechać za granicę i zapisywałem się na kolejne kursy w Zakładzie Doskonalenia Zawodowego. Gdy przybyło mi świadectw, zacząłem składać podania do kolejnych zakładów w naszym regionie, jednak nic z tego nie wyszło. Sięgnąłem zatem po znajomości. Znalazły się we Wrocławiu. Mimo to sporo musiałem się nachodzić, żeby któregoś dnia móc podpisać upragnioną umowę o pracę. Do wyboru miałem Irak lub Libię. Wybrałem ten drugi kraj. Wydawał mi się znacznie ciekawszy, w końcu to Afryka. Wyobraźnia podpowiadała mi znane z przygodowych powieści obrazy palm w oazach na pustyni, a ponadto liczyłem, że zwiedzę wybrzeże z Tobrukiem i Benghazi, znanymi mi z książek o II wojnie światowej, którymi w młodości się zaczytywałem.

O swoim pobycie w Arabii byli kontraktowcy mówią jednak niechętnie, zdawkowo. Trudno ich nakłonić do dłuższej rozmowy.

- Ten pobyt traktowałem wyłącznie jako szansę na zarobienie sporych, jak na nasze warunki, pieniędzy - przyznaje Jerzy Szczepański. - Oczywiście, korciło mnie poznanie innego kraju, położonego w tak dalekim regionie świata, obcego nam cywilizacyjnie i kulturowo. Na miejscu jednak okazało się wcale nie tak ciekawie...

<!** Image 5 align=left alt="Image 150869" sub="Rozpoczęcie budowy elektrowni w Iraku przy współudziale polskich specjalistów i robotników">Głód polskiej prasy

Jerzy Szczepański wraz z całą polską załogą mieszkał w specjalnie zbudowanym miasteczku barakowym. Bywało tam niekiedy po dwa tysiące i więcej kontraktowców.

- Początkowo chętnie chodziliśmy do miasta, zwłaszcza na suk, ale szybko się to nam znudziło - przyznaje Jerzy Szczepański. - W weekendy jeździliśmy naszymi autokarami na wycieczki do Bagdadu i ruin Babilonu. Egzotyka Iraku początkowo oszałamiała, ale z czasem przestała ciekawić. Po pół roku marzyłem już o powrocie do kraju. Potem każdy dzień zaczynałem, jak w wojsku, od odcinania kawałka taśmy z liczbą dni, które zostały do powrotu.

Kontrakt opiewał na pełne dwa lata. Wielu Polakom trudno było wytrzymać. Z bliskimi mogli kontaktować się wyłącznie listownie. W obozie nie było telefonów, radio i telewizja nadawały wyłącznie w języku irackim.

- Pamiętam, jak wszyscy wyrywali sobie z rąk gazety, gdy ktoś je przywiózł, wracając z urlopu z Polski - dodaje Jerzy Szepański. - Niektórzy z kolegów nie wytrzymywali i wracali wcześniej. Ja nie zdecydowałem się nawet na wykorzystanie urlopu, bo bilet lotniczy do kraju kosztował tyle, ile miesięcznie byłem w stanie zarobić.

<!** Image 6 align=right alt="Image 150869" sub="Typowy arabski suk - czyli targ rozmaitości chętnie odwiedzali pracujący tam cudzoziemcy">Bydgoszczaninowi w pamięci pozostał przede wszystkim potworny upał, wszędobylski piasek i gibli - pustynna burza. Latem pojawiała się co dwa-trzy dni. Mimo szczelnie zamkniętych okien, kiedy Polacy wstawali rano, w łóżku pozostawał wyraźnie odciśnięty w nawianej warstwie piachu kształt ciała. Przed śniadaniem trzeba było z piasku oczyszczać lodówki...

- Z przeciętnymi Arabami nie utrzymywaliśmy raczej kontaktów - twierdzi Szczepański. - I my, i oni patrzyliśmy na siebie jak na coś w rodzaju ciekawostki przyrodniczej. Bo jak przywyknąć do świata, w którym facet idzie z kobietą do restauracji, siada z kolegami przy stoliku, a ona czeka na ulicy. Po jakimś czasie on wychodzi, podaje jej coś do jedzenia i wraca do środka, a ona dalej cierpliwie czeka pod drzwiami.

Perspektywa kupna własnego mieszkania w Polsce pomogła wytrwać. Szczepański wrócił z ponad czterema tysiącami dolarów na koncie. Przed wyjazdem zarabiał 3 tys. zł miesięcznie. W Iraku - dziesięciokrotnie więcej. Oczywiście, przeliczając dolary po czarnorynkowym kursie.

- Zaraz po powrocie kupiłem w „Locum” M-3 w nowo wybudowanym bloku na Wzgórzu Wolności - wspomina kontraktowiec. - Opłaciło się, choć przyrzekłem sobie, że nigdy więcej do Arabów nie pojadę...

Gorąco jak w piecu

Ryszard Nowak na klimat Libii specjalnie nie narzeka. - Dało się wytrzymać - mówi. - Tylko na początku przeżyłem szok, bo wyjeżdżałem z Polski w zimie, a tam od razu na lotnisku poczułem się jak w piecu. W naszym obozie mieliśmy wszędzie klimatyzację, więc dało się żyć. Trochę gibli dawał się we znaki, ale nie trwało to długo. Na zewnątrz bywało nawet po plus 50 stopni, więc staraliśmy się nie wychodzić na słońce. Póki była cisza w powietrzu, nawet specjalnie nie dokuczało. Najgorzej, gdy zawiał wiatr z południa, od pustyni. To było tak, jakby ktoś skierował na człowieka dyszę gigantycznej suszarki.

<!** Image 7 align=left alt="Image 150869" sub="Wielkie Łuki w ZSRR: tu Polacy budowali przepompownię ropy na trasie gazociągu do Możejek">Ryszardowi Nowakowi spodobało się w Libii. Tym bardziej, że po dwóch miesiącach został kadrowcem w firmie, która budowała farmę na pustyni i na nadmiar pracy nie narzekał.

- Zwiedziłem niemal całe wybrzeże. Najbardziej rozczarował mnie Tobruk. Małe, brudne i zaniedbane miasteczko. Okolica nie do zwiedzania, bo... zaminowana. Alkohol? Jaki problem? Było go w bród. Można było kupować whisky z przemytu, ale była droga. Piliśmy więc bimber. W naszej grupie byli prawdziwi specjaliści od jego pędzenia, przede wszystkim z daktyli albo pomarańczy.

Dolary z serca socjalizmu

Jednak nie tylko w krajach arabskich można było zarabiać dolary. Zieloną walutą opłacano pracę także w... samym socjalistycznym raju, za który uchodził Związek Radziecki.

Tadeusz Borysewicz przepracował w ZSRR trzy lata. Głównie w Wielkich Łukach, gdzie budował przepompownię ropy na trasie rurociągu wiodącego do rafinerii w Możejkach na Litwie.

- Połowę pensji dostawaliśmy w rublach, a połowę w dolarach - wspomina. - Tyle że dolary przeliczano po oficjalnym kursie do rubla, okazywały się więc od niego tańsze, jeden dolar to było tylko nieco ponad 90 kopiejek.

Praca w ZSRR dawała możliwość kupowania tam deficytowych u nas towarów. I to w niezłych ilościach.

- Mieliśmy specjalne książeczki tzw. ulg celnych - mówi Tadeusz Borysewicz. - Wolno nam było w ciągu trwania kontraktu wywieźć do Polski np. 4 kilogramy złota, trzy telewizory (kolorowy, czarno-biały i przenośny), lodówkę, pralkę, itd.

W ZSRR pracownicy z Polski byli jednak nieustannie nadzorowani. Weekendowe wyjazdy trzeba było zgłaszać opiekunom przypisanym do każdej grupy i uzyskiwać specjalne pozwolenie od miejscowej milicji. Wszelkie próby łamania miejscowych przepisów były traktowane bardzo rygorystycznie. Długo pamiętano historię dwóch Polaków, którzy wyjechali do pobliskiego Newla, a przed powrotem do Wielkich Łuk postanowili się zabawić. Polegało to, m.in., na wspięciu się na stojący w centrum miasta pomnik Lenina i założeniu wodzowi rewolucji czapki i szalika. Następnego dnia w kwaterze kontraktowców zjawili się milicjanci. Rozmowa była krótka - winowajcy mieli dwa dni na spakowanie rzeczy i wyjazd do Polski.

Fucha nad Morzem Czarnym

Mile czas pracy w innym „bratnim” kraju wspomina Jarosław Janczewski.

- W latach 80. pracowałem w polskim konsulacie w Warnie, w Bułgarii - wspomina. - Reprezentowałem polskich turystów w sprawach związanych z wypadkami komunikacyjnymi. Miałem pod swoją kuratelą trzy popularne kurorty nad Morzem Czarnym. Był to czas kłopotów związanych z racjonowaniem benzyny. Ja otrzymałem talony na dwie i pół tony. Oczywiście, nie byłem w stanie tego wyjeździć, miałem więc dodatkowy zarobek ze sprzedaży talonów. Pensję otrzymywałem w lewach, a pracodawca płacił mi dobrze, stać mnie było zatem na takie fantazje jak lot samolotem do Sofii za 12 lewów, żeby wypić sobie w stolicy kawę i wracać.

Pracujący w Bułgarii Polacy za zarobione pieniądze kupowali dolary. Wywozić ich z Bułgarii nie było wolno, więc na bułgarskim posterunku granicznym trzeba było się naprawdę wykazać. Inaczej było już w ojczyźnie. Polskim celnikom można, a wręcz trzeba było dolary ujawnić. Nikogo bowiem nie interesowało, w jaki sposób zostały zdobyte, natomiast służby graniczne wypisywały zaświadczenia o kwocie „zielonych” wwożonych do Polski. Z tym kwitkiem można było zakładać w kraju dewizowe konto, a następnie w pełni legalnie kupować w „Peweksie” atrakcyjne towary.

Warto wiedzieć

Pułkownik Kadafi serdecznie zaprasza polskich specjalistów

W 1969 r. w Libii doszło do zamachu stanu i obalenia monarchii Idrisa I. Władzę przejął płk Muammar Kadafi, który proklamował republikę i odciął się od Zachodu.

Ideą Kadafiego była jedność świata arabskiego. W 1972 r. usiłował doprowadzić do powstania federacji republik arabskich, łączącej Egipt, Syrię i Libię, a w 1974 r. - do unii z Tunezją. Swoją wizję świata ogłosił w słynnej zielonej książeczce i zaczął szukać sprzymierzeńców w Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich i pozostałych krajach socjalistycznych.

Rosjanie, rezerwując dla siebie współpracę wojskową, odpuścili Polsce i pozostałym demoludom, głównie Czechom i Węgrom, sferę współpracy gospodarczej z Libią. Wówczas powstał Dromex, firma powołana specjalnie do budowy dróg poza granicami Polski.

Polimex-Cekop, Elektrim, Polservice wysyłały do pracy w Libii architektów i personel medyczny. Rafineria Gdańska przerabiała libijską ropę. Inne firmy budowały autostrady, elektrostalownie, cementownie, odsalarnie wody morskiej, fabryki opon. Polscy specjaliści obsługiwali tez pola naftowe i instalacje gazowe. Krach tej dziwnej przyjaźni przyniosły lata 90. ubiegłego wieku, szczególnie po zaangażowaniu się Libii w popieranie terroryzmu.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!