Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Jastrząb w samochodzie

Krzysztof Błażejewski
Krzysztof Błażejewski
Jesienią 1990 roku rozpoczęła się w Bydgoszczy i okolicach seria napadów na samotnie idące kobiety. Styl był zdecydowanie niestandardowy.

Jesienią 1990 roku rozpoczęła się w Bydgoszczy i okolicach seria napadów na samotnie idące kobiety. Styl był zdecydowanie niestandardowy.

<!** Image 2 align=none alt="Image 179276" sub="Kompleks garaży przy ul. Rozłogi w Bydgoszczy. To tutaj Artur K. zaatakował pierwszy raz. /fot.: Dariusz Bloch">Napastnik potrącał swoje ofiary od tyłu samochodem i wykorzystując ich chwilowe obezwładnienie, zabierał do samochodu, gdzie gwałcił. Najbardziej doświadczeni bydgoscy śledczy przyznawali, że z takim przypadkiem nie mieli jeszcze do czynienia.

Człowiek w zielonym „maluchu”

Wszystko zaczęło się późnym wieczorem 29 września 1990 roku. 24-letnia Anna F. zdążała ciemną, słabo oświetloną ulicą Rozłogi na Glinkach w Bydgoszczy do swojej teściowej.

<!** reklama>Kobieta, mijając pobliskie garaże, spostrzegła wyjeżdżającego stamtąd zielonego fiata 126p. Za kierownicą siedział młody mężczyzna. Anna F. kątem oka zdążyła zarejestrować fakt, że „maluch” ruszył w jej stronę. Nie zaniepokoiło to jej. Dopiero kiedy auto znalazło się tuż za nią, próbowała uskoczyć na bok. Daremnie. Usłyszała głuchy łoskot, poczuła przeszywający wszystko ból. Przytomności jednak nie straciła.

<!** Image 3 align=none alt="Image 179276" sub="Ulica Dąbrowa w Bydgoszczy prowadzi z osiedla Glinki w las i należy do odludnych. Zapewne to sprawiło, że „Jastrząb”, wielokrotnie krążąc, wypatrywał na niej swojej przyszłej ofiary. /fot: Dariusz Bloch">Kierowca wysiadł z samochodu, przeprosił i zaproponował podwiezienie do szpitala. Kobieta po drodze poprosiła, by wysadził ją przed pobliskim domem teściowej. Reakcją mężczyzny na te słowa było nagłe zatrzymanie auta. Zaczął bić kobietę po głowie, ta jednak zdołała wysiąść. Wówczas fiacik pośpiesznie odjechał. Sprawcy napadu nie ustalono.

Cztery miesiące później o zmroku ulicą Białostocką szła 40-letnia Zofia ze swoją 17-letnią siostrzenicą, Anetą. Kobiety nie usłyszały zbliżającego się od tyłu, nieoświetlonego i poruszającego się „na luzie” zielonego „malucha”. Uderzenie było na tyle silne, że rozleciała się szyba w samochodzie, obie piesze zaś doznały obrażeń i straciły przytomność. Młodsza, Aneta, ocknęła się w samochodzie obok nieznanego jej mężczyzny, który najpierw powiedział, że wiezie ją do szpitala, a potem skręcił w las przy ul. Dąbrowa. Tam samochód zatrzymał, a oszołomioną dziewczynę na tylnym siedzeniu zgwałcił. Potem dowiózł ją do Białostockiej i wypchnął z samochodu na chodnik.

I w tym przypadku policji nie udało się ustalić tożsamości napastnika.

Minął rok z okładem.

Po „maluchu” kolej na „merca”

24 marca 1992 roku 40-letnia Iwona Ch. około godz. 19.30 wysiadła z autobusu na przystanku w Kruszynie Kraj. i ruszyła gruntową drogą do swojego domu. Nie zdążyła zareagować, kiedy usłyszała zbliżającego się, jadącego prosto na nią mercedesa. Straciła przytomność. Odzyskała ją na tylnym siedzeniu auta w chwili, kiedy kierowca ją gwałcił. Chwilę później została z samochodu wyrzucona na drogę. Mimo przeprowadzonego śledztwa, policja napastnika nie znalazła.

Niecały miesiąc później 21-letnia Grażyna M. jechała po południu do Witoldowa, by odwiedzić siostrę. Wysiadła w Salnie, skąd miała do przejścia jeszcze 3 km. Blisko celu, na polnej drodze, nagle usłyszała za sobą samochód. Nie zdążyła uskoczyć. Straciła przytomność.

Dziewczynę znaleźli na polu traktorzyści i wezwali pogotowie. Jak się okazało, Grażyna M. miała pękniętą czaszkę, złamaną miednicę i uszkodzony pęcherz.

Traktorzyści oraz mieszkańcy Salna i Witoldowa zeznali przybyłej policji, że widzieli na drodze mercedesa. Okazało się, że stał on najpierw w Salnie pod sklepem, potem krążył po Witoldowie, a następnie znów był widziany w Salnie. Ktoś zapamiętał numer rejestracyjny.

„Proszę go nie karać tak surowo”

Jak ustaliła policja, sprawcą tego ostatniego wypadku był 26-letni bydgoszczanin Artur K., mieszkaniec osiedla Wyżyny. Żonaty, o zamiłowaniach i talentach artystycznych, przez lata imał się różnych zajęć w mieście i okolicach, głównie o charakterze renowacyjnym i dekoratorskim. Był właścicielem mercedesa. Policja nie sprawdziła, że wcześniej poruszał się zielonym fiatem 126p...

Niebawem mężczyzna stanął przed sądem, gdzie odpowiadał za nieumyślne spowodowanie wypadku i nieudzielenie pomocy ofierze. Orzeczono karę półtora roku pozbawienia wolności.

Jakiś czas później z wnioskiem o nadzwyczajne złagodzenie tej kary wystąpiła... sama poszkodowana Grażyna M., motywując to pomocą finansową i opieką, jakiej doznała od sprawcy wypadku. Sąd karę dla Artura K. złagodził, orzekając pół roku pozbawienia wolności w zawieszeniu na 3 lata.

O dalszym toku sprawy zdecydował przypadek. Jeden z policjantów zainteresował się bliżej wypadkami drogowymi z ostatnich lat, w których nie ustalono sprawców zdarzeń. Analizując historię wypadku w Kruszynie Kraj., skojarzył ją z Arturem K. Ofiara, Iwona Ch., rozpoznała zarówno mercedesa, który ją potrącił, jak i twarz samego przestępcy. Śledztwo pozwoliło ustalić, że takich zdarzeń Artur K. miał na swoim koncie więcej. W marcu 1993 roku został aresztowany. Kiedy wiadomość rozeszła się po Bydgoszczy, mieszkańcy nadali mu przydomek „Jastrzębia”.

Akt oskarżenia skierowany do sądu obejmował ostatecznie cztery takie czyny Artura K. Prokuratorzy byli jednak przekonani, że nie wszystkie tego rodzaju przypadki zostały im zgłoszone. Nie za każdym razem bowiem istniały sprzyjające okoliczności, by Artur K. mógł działać bez świadków. Jeśli przypadkowo ktoś znalazł się w pobliżu, przestępca nie wysiadał z samochodu i pozostawiał ofiarę potrącenia na drodze. Zdarzenie takie kwalifikowane było - jeśli zgłoszono je policji - jako zwykły wypadek drogowy. Ofiara nie mogła wszak wiedzieć, że za kierownicą auta siedział właśnie bydgoski „Jastrząb”.

Proces Artura K. toczył się przed bydgoskim sądem z wyłączeniem jawności z uwagi na dobro jego ofiar dwukrotnie. Najpierw jednak głos należał do biegłych z uwagi na zupełnie zasadne podejrzenie choroby psychicznej oskarżonego. Psychiatrzy orzekli jednak, że Artur K. może odpowiadać przed sądem jak zdrowy psychicznie człowiek.

W pierwszym procesie został skazany na 4 lata pozbawienia wolności, co wzbudziło liczne kontrowersje, zwłaszcza wśród ofiar i ich rodzin. Po rewizji na wniosek prokuratury, w drugim procesie – skazany został na osiem lat pozbawienia wolności.

Po opuszczeniu więziennych murów Artur K. natychmiast wyjechał z Bydgoszczy i osiedlił się w Trójmieście.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!